Gdzie ten smak czyli Hurry Curry
Jeśli śledzicie nasze, pojawiające się co dwa tygodnie podsumowania, to wiecie, że tym roku pojawiło się w Krakowie sporo nowych lokali. Dlatego wybór kolejnego miejsca do odwiedzenia nie był prosty. Postawiliśmy na koncept trochę już znany, głownie z festiwalu Najedzeni Fest, który jednak dotychczas nie posiadał lokalu w Krakowie. Część z Was już zapewne wie, że chodzi o Hurry Curry, którzy po sukcesie w Katowicach (i na Najedzonych), otworzyli restaurację w Krakowie. W samym centrum, u zbiegu Tomasza i Szpitalnej. Swego czasu wpadaliśmy tam na drinka i piwo, jeszcze w czasach Spazio, ale potem to miejsce straciło swój klimat. Nawet nie jestem w stanie przytoczyć nazwy lokalu, który tam działał. Czy Hurry Currry ma szansę to zmienić i stworzyć lokal, do którego będziemy chcieli wracać.
Widelec do wielbicieli curry, zwłaszcza tajskiego, nie należy. Zje jak ugotuję, czasami nawet pochwali. Do wizyty w Hurry Curry przekonała go Kashmiri lamb kofta (33 PLN) czyli jagnięce pulpety w sosie z orzechów nerkowca, zielonych papryczek chilli i kardamonu. Z całego dania sprawdziły się tylko pulpety, przyjemnie doprawione i soczyste. Sos niestety był całkowicie płaski, wcale nie ostry, orzechy nerkowca były jakby obok i nie komponowały się z całością. Sytuacji nie ratował wysuszony naan i klejący, przegotowany ryż. Ten ostatni towarzyszył zresztą wszystkim naszym daniom i w sporej części pozostał na talerzach.
Nasi przyjaciele wybrali curry ze Sri Lanki z solą i tamaryndowcem (22 PLN) i zielone tajskie curry z krewetkami (26 PLN). To, co nas od razu zastanowiło, to ogromna ilość cebuli w obu daniach. Niestety nie wzbogaciła ona smaku. Zielone curry miało konsystencję rzadkiej zupy i zdecydowanie brakowało mu ostrości, którą powinno się charakteryzować. Żółte curry ze Sri Lanki było trochę lepsze, ale na próżno było doszukiwać się w nim smaku, obiecywanego w karcie, tamaryndowca. Najlepiej smakował zamówiony przez mnie Kurczak Karachi (18 PLN) w sosie z liśćmi kozieradki. Choć zalatywał nam pomidorowym koncentratem. Ale dało się wyczuć i kozieradkę, i imbir. I stanowił chyba najciekawszą tego wieczoru kombinację smaków.
Próbowaliśmy też samosy: wegetariańskiej i z mięsem. Do tej pory wynosiłam samosy wegetariańskie ponad te z mięsnym nadzieniem. W Hurry Curry jest inaczej. Mięsne są świetnie doprawione, natomiast w wersji wege pożałowano nawet soli, co sprawiło, że samosa była właściwie słodka. Mieliśmy jeszcze ochotę na zupę Tom Yum, ale niestety tego dnia jej nie było. Zamówiliśmy za to napoje, i z naszego doświadczenia wynika, że niczego poza piwem zamawiać tam nie warto. Choć importowane piwo nie smakuje tak jak w Azji. Białe wino jest niestety niepijalne, a lemoniada to woda z cytryną.
Na koniec kilka slów o wystroju lokalu. Czuliśmy się trochę jak w schronisku, trochę jak w biesiadnym lokalu typu kompania piwna. Może trochę winna jest temu lokalizacja, która przyciąga tłumy (przynajmniej w weekendy), ale też na pewno sposób rozmieszczenia stolików w lokalu na zasadzie „ile się zmieści”. Stoliki są dość wąskie i komfortowe zjedzenie posiłku w cztery osoby przy stoliku dla tylu osób przeznaczonych graniczy z cudem. Na ścianach wiszą zegary, które powinny pokazywać czas w różnych miejscach na świecie, ale niestety chodzą jak chcą. Kolejną wątpliwą ozdobą jest też kolaż zdjęć z różnych części świata, niekoniecznie nawiązujących do menu lokalu. Mówiąc krótko: jest nijako.
Nie da się ukryć, że wizytą w Hurry Curry jesteśmy dość mocno rozczarowani. Chcieliśmy wrócić do smaków, których mieliśmy szansę spróbować w Forum, a to co dostaliśmy było dużej poniżej naszych oczekiwań. Postulujemy do ekipy odpowiedzialnej za sukces z Najedzonych, aby krakowski lokal doprowadzić do stanu festiwalowej świetności, bo inaczej będą mogli liczyć tylko na jednorazowe wizyty zagranicznych turystów. Nad wystrojem lokalu tez można by jeszcze popracować.
Cztery osoby wyszły rozczarowane po wydaniu 160 PLN.
Hurry Curry , ul. Szpitalna 9, Kraków