Pomarańczowe cytryny i zielone śliwki czyli Widelec na kwaterze w Tbilisi – relacji z Gruzji część pierwsza
Relację z naszego pobytu w Gruzji postanowiłam podzielić aż na trzy części. Pierwsza będzie dotyczyć kuchni domowej, serwowanej przez naszych gospodarzy oraz ogólnych wrażeń kulinarnych, druga – Tbilisi i lokali tam odwiedzonych, natomiast w części trzeciej opiszemy miejsca poza stolicą, w których mieliśmy okazję się stołować. Decyzja o takim podziale wynika z faktu, że nie chcę Was zanudzić długimi wpisami, a wiadomości do przekazania mamy sporo. Taka forma będzie też wygodniejsza dla osób, które przygotowują się do wycieczki do Gruzji i są zainteresowani kulinariami w konkretnych lokalizacjach. Zdjęcia w relacjach pochodzą z mojego iPhona, ale postaramy się też udostępnić Wam fotogalerię autorstwa Widelca. Jak tylko będzie gotowa. 😉
Nasza pierwsza styczność z Gruzją to szalony rajd taksówką z lotniska, podczas którego przekonaliśmy się ze przepisy drogowe w Gruzji są dość luźne. A dowody na potwierdzenie tej tezy mieliśmy możliwość zaobserwować praktycznie każdego dnia. Widelec stwierdził, że odnalazłby się w Tbilisi pracując na taksówce. 😉 Podczas pobytu w stolicy, mieszkaliśmy u pary Ormian, Iriny i Edwarda, których „nasz przyjaciel od kurczaków” poznał podczas poprzednich wizyt w Gruzji. Czuliśmy się trochę jak w mieszkaniu cioci, w latach dziewięćdziesiątych. Kryształowe żyrandole, kryształy w meblościance i trzydrzwiowa szafa z lustrem. Pościel oczywiście z kory.
Irina codziennie (o ile spaliśmy w Tbilisi) przygotowywała nam śniadania i każdego dnia czymś nas zaskakiwała. A każde śniadanie miało formę niemałego obiadu, więc czuliśmy jak z dnia na dzień rosną nam brzuchy. Pierwszego dnia zatem, na śniadanie była roladka z kurczaka z serem, makaron, sałatka z pomidorów i ogórków, gruziński chleb i ser, oraz włoska baba wielkanocna (Gruzini całkiem niedawno obchodzili Wielkanoc) i wiśniowa konfitura. Do tego kawa parzona po turecku w tygielku.
Kolejnego dnia, Irina na śniadanie podała smażone naleśniki z mięsem (to są chyba właśnie naleśniki po tbilisku, które swego czasu serwował Zviad), małe ziemniaki w koszulkach, sałatkę z kapustą, ogórkiem, papryka, pomidorem i duża ilością koperku, pchali z bakłażanem. I oczywiście gruziński chleb i ser. Specjalnie dla Widelca, tym razem do kawy po turecku było też mleko. Ja pozostałam przy wersji tradycyjnej.
Stałym elementem śniadań był gruziński ser i sałatka, w rożnych postaciach, zawsze jednak zawierająca ogórki i pomidory. Połączenie które u nas uchodzi za niezdrowe, a Gruzini, nie mając tej wiedzy, jakoś się trzymają. 😉 Jedliśmy też sałatkę jarzynową (zwaną przez Widelca imieninowa), moskiewską kiełbasę (tak określiła ją Irina), chaczapuri z grzybami i naleśniki na słodko z serem (podobno pyszne, nie byłam w stanie ich zmieścić). Na stole na zmianę królował drożdżowy chleb gruziński i ormiański lawasz. Bardzo smakowały nam też lekko panierowane, smażone w głębokim tłuszczu kawałki kalafiora. To danie Widelec skomentował, że nawet z lekkostrawnego warzywa Gruzini potrafią przygotować tłustą potrawę. To prawda, kuchnia Gruzińska, mimo wszechobecnych sałatek, do lekkich nie należy.
Co do kawy, to w większości miejsc była ona dla mnie ledwo pijalna. Kawa po turecku parzona w domu, była lurowata. Podobnie jak kawa z uroczego stanowiska w postaci tygielka, usytuowanego na przeciwko wejścia do metra przy Freedom Square. W większości miejsc turystycznych, była to po prostu kawa rozpuszczalna ze śmietanką w proszku. Najlepszą kawę (3 GEL) wypiliśmy, ku naszemu zdziwieniu, przy Dawid Gareja, z ekspresu ustawionego w bagażniku Volkswagena Beetle. Okazało się, że mały ekspres ze spieniaczem i młynek wystarczą, żeby serwować dobrą kawę, nawet na takim odludziu.
Z kulinarnych ciekawostek, to w Gruzji cytryny są pomarańczowe i dużo słodsze niż te, które importuje się do Polski. W pierwszej chwili, zdziwiłam się więc czemu nasz przyjaciel wciska do wody mandarynkę. Z małych zielonych śliwek, które początkowo wzięliśmy za miniaturowe jabłuszka (bo tak nam smakowały), robi się kwaśny sos zwany tkemali, który służy jako dodatek głownie do mięs. Zresztą sos ten robi się również ze śliwek żółtych i czerwonych (endemiczne, gruzińskie odmiany śliwek), a pozostałymi składnikami są czosnek, kolendra, chili, pieprzem i cukier. Zielone śliwki spotkacie praktycznie wszędzie, tak jak wózki z przyprawami (adżika) i czurchuchele (2-4 GEL za sztukę) czyli nanizane na sznurek orzechy obtoczone w zagęszczonym soku owocowym.
Czurczuchele miałam okazję przygotowywać podczas warsztatów z Keti Prangulaishvili, dlatego nie były one dla mnie zaskoczeniem. Ucieszyła mnie wersja z sokiem z granatu, choć jest słodsza, niż się spodziewałam. Sok z granatów można zresztą wypić w Tbilisie (ale też w Mcchecie) na ulicy i jest on wyciskany z owoców na Waszych oczach (7 GEL za mały kubek). Smakuje wybornie choć niektórzy mogą go uznać za zbyt kwaśny. W ogóle wszystkie owoce i warzywa smakują w Gruzji lepiej niż u nas. Pomidory sa bardziej soczyste (zwłaszcza teraz), granaty i cytryny słodsze. Więc koniecznie muszę się udać do Gruzji w porze winobrania by skosztować tamtejszych winogron. Bo win się oczywiście napróbowaliśmy sporo. 😉
Bogactwo gruzińskich warzyw, owoców i ziół można podziwiać na Dezerters’ Bazaar, który swoją nazwę zyskał w latach dwudziestych kiedy dezerterujący z armii żołnierze sprzedawali tam swoją broń i ekwipunek. My broni ani amunicji nie szukaliśmy (choć pewnie i to udałoby się kupić gdybyśmy wiedzieli kogo pytać). Urzekną Was stoiska pełne kolendry, pietruszki i innych ziół, stragany uginające się od owoców i warzyw, obfitość rodzajów fasoli na lobio (zapiekana potrawka z czerwonej fasoli), a także gruzińskich serów. Choc przestrzegam wegan i wegetarian, że bazar jest też pełen produktów mięsnych czyli odpoczywających nogami do góry, w ladach chłodniczych, świń i kurczaków. Obfita jest tez oferta podrobów i flaków wystawionych na przenośnych stolikach, co nie dla wszystkich musi być przyjemnym widokiem. Na jednym ze stoisk zaobserwowaliśmy pana, który golił głowę świni. 😉
Jeśli jednak nie straszne Wam oglądanie ofert mięsnej, koniecznie się na bazar wybierzcie, bo to przeżycie niezapomniane, szczególnie dla młodszych czytelników, którzy nie pamiętają takich widoków z Polski. Tak jak i zamrażarek, w których spoczywają luzem kurczaki, ryby, a zaraz obok wysypują się z opakowania mrożone chinkali i pielimeni. Tak jest praktycznie w każdym sklepie. Zaskoczeniem dla mnie była wizyta w tbiliskim Carrefourze, na środku którego ustawiony jest tradycyjny gruziński piec, a w niem na bieżąco wypieka się pieczywo wyrabiane na ladzie obok przez piekarza. Żadne tam mrożone, podpieczone niemieckie półprodukty.
Pewnego dnia, nasza gospodyni Irina, zdradziła mi, że nie lubi gotować. Zdziwiło mnie to, bo śniadania przez nią przygotowywane były bardzo smaczne i pomysłowe (choć bardziej przypominały obiad). Przypomniałam sobie o tym, kiedy w tbiliskim Carrefourze zobaczyłam mrożone chinkali, pielmieni i naleśniki, które pewnego dnia jedliśmy na śniadania. Nie ma jednak znaczenia czy Irina zrobiła je sama czy tez odsmażyła mrożone, bo bardzo nam smakowały.
A o tym czego spróbowaliśmy w tbiliskich barach i restauracjach przeczytacie w kolejnej części relacji z Gruzji.
Poniżej znajdziecie zdjęcia przeznaczone tylko dla czytelników, którym nie straszne są stoiska mięsne z Dezerters’ Bazaar.
Pan Staszek
maj 20, 2016 @ 21:34:32
Przyprawy na zdjęciustoją pod knajpą „Warszawa” czy pod sklepem z winem na litry :)?
Agnieszka
maj 20, 2016 @ 22:46:05
Jakoś kawałek za „Warszawą”. 🙂